Grochów

Artykuł

Dzieciństwo na Grochowie

Justyna Szklarczyk

„Wiesz, czego mi brakowało na placu Szembeka? Lodów”. Dzieciństwo na Grochowie

„Narrator widzi nie tylko współczesne sobie miasto. Patrzy na nie również albo przez pryzmat tego, co było dawniej w danym miejscu, dostrzega coś, czego nie widać (…). Mocą spojrzenia uruchamiającego pamięć i narrację puste place i ulice zaczynają wypełniać się budynkami i ludźmi” –piszą Agnieszka Karpowicz i Włodzimierz Karol Pessel we wstępie do „Tętna pod tynkiem”. Warszawy Mirona Białoszewskiego (2013, s. 6-7). I jeszcze fragment o mieście: „(…) zawsze składa się nie tylko z miejsc, ulic i murów, lecz także z trajektorii, tras, sieci relacji przestrzennych odpowiadających relacjom międzyludzkim, a więc wszelkich praktyk, które niekoniecznie zostawiają po sobie materialne ślady i domagają się opowiedzenia o tym, co zachowują i przechowują nieme mury, podwórka czy zapomniane zaułki tak, aby niewidzialne stało się widzialne” (Tamże, s. 7). Autorki i autorzy wspomnianej monografii proponują „czytanie i interpretowanie utworów Białoszewskiego przypominające rozwiązywanie zagadki: śledzenie wskazówek rozsianych w utworze przez autora, a następnie uruchomienie ich w procesie opisywania miejskiej topografii, przełożenie punktów planu przestrzennego na siatkę powiązań i rozumienia relacji lub interakcji zachodzących w realnej przestrzeni” (Tamże, s. 4-5). Podobnie można zrobić z wywiadami pozyskanymi w ramach metody historii mówionej. W tej sytuacji narratorką byłaby każda rozmówczyni, a jej opowieść o dzieciństwie zaproszeniem do „doświadczonej, zapamiętanej, oglądanej i przemierzanej” przestrzeni Grochowa (Tamże, s. 6). Wydaje się więc zasadnym, na potrzeby tego tekstu, zestawianie, porównywanie i uzupełnianie wypowiedzi rozmówczyń fragmentami literackimi. Te pierwsze stanowić będą jednak jego trzon. Wszystkie nieoznaczone cytaty pochodzą z rozmów z mieszkankami i mieszkańcami Grochowa, które zostały przeprowadzone na przełomie 2018 i 2019 roku. Część z rozmówczyń i rozmówców wychowała się w okolicy placu Szembeka i ulicy Kawczej, część mieszka w tej przestrzeni od niedawna, ale organizuje w niej życie swoich dzieci. Rozmowy z mieszkankami i mieszkańcami Grochowa przeprowadziły Dorota Kotas, Alexandra Senn, Justyna Szklarczyk, Ada Tymińska.

Zacznijmy od dźwięków: „Jak się sprowadziliśmy [druga połowa lat 80. – J.S.], to się dziwiliśmy, że o szóstej, piątej rano tam kogut piał. A do dzisiaj tam ktoś ma jeszcze koguta”, „Czasem tylko ze zdziwieniem orientuję się jak strasznie niosą dzwony… jak dzwonią o wpół do siódmej czy za piętnaście siódma, to wtedy w tym rześkim porannym powietrzu to się niesie”, „Czasami wieczorami słychać pociągi”. O samej przestrzeni okolic ulicy Kawczej i placu Szembeka pisał w Chamowie Miron Białoszewski: „Mignęła mi ulica Kawcza, od tylnego końca, w kocich łbach, domkowo-chałupowa, z parkanami. Ale speryferyjniała! To znaczy, przesunęła się do miasta, ale nabrała łobuzerskiej sielskości” (Białoszewski 2009, s. 88). A na tej domkowo-chałupowej Kawczej dzieci. Z opowieści naszych rozmówczyń i rozmówców wynika, że tą sielską audiosferę zakłócali czasem ludzie:

„Bo kiedyś, wiadomo, jak było się małym, to chciało się spróbować z latarkami, bo oczywiście to nie było nic oświetlone (…). I pamiętam, że już przy wejściu [na plac Szembeka – J.S.], jak były udeptane takie ścieżki, to już było słychać, że ktoś coś tam pije, że coś się dzieje i to od razu. Wiesz, my jako mali ludzie, to sorry, nie idziemy dalej”.

Nigdy to nie było miejsce naszej zbiórki [plac Szembeka – J.S.], moich znajomych, którzy też mieszkali w okolicy, bo nic tam nie było. Oczywiście był ten park tuż przy kościele, ale tam była samowola kiedyś”.

„Ci, co mieli tu babcie, dziadków i tak dalej, to zawsze nam mówili, że »nie, nie chodźcie późno na plac Szembeka« i to nie tylko na bazar, tylko w te okolice, »bo jest niebezpiecznie«”.

„(…) jak się rozglądaliśmy za żłobkiem dla synka, to tam na Tarnowieckiej jest taka willa i żłobek, to rozmawialiśmy z panią, która przerobiła swój rodzinny dom na ten żłobek i opowiadała o tym właśnie, jak na jej osiemnastkę wpadła ferajna. I nie wiadomo było, wyprosić czy… jak zareagować, żeby się nie skończyło jakąś krwawą jatką. A i tak chyba ktoś tam w dziób dostał. Natomiast ona nam potwierdzała te zbójeckie, zbójeckie historie związane z Kawczą. Ale dla nas to już była legenda”.

Przestrzenią wolną od „samowoli” mogły być place zabaw położone w zasięgu wzroku rodziców przebywających w swoich mieszkaniach. Ale we wspomnieniach mieszkanek i mieszkańców Grochowa tych placów nie ma. Nie ma też godzin przesiedzianych na trzepaku czy gry w klasy. W niedalekim sąsiedztwie placu Szembeka buduje się w latach 1968-1974 osiedle Przyczółek Grochowski według projektu Zofii i Oskara Hansenów. Architektka i architekt w swoim projekcie – wyprzedzając tym samym ówczesnych projektantów modernistycznych – uwzględnili szeroki wachlarz użytkowników przestrzeni osiedla: kobiety, osoby starsze i wreszcie dzieci. To na Przyczółku dzieci miały swoją przestrzeń. Małomiasteczkowe, z kocimi łbami, speryferniałe okolice placu Szembeka nie zauważały dzieci. Z braku własnej przestrzeni radziły sobie na swój sposób: podejmowały próby przedefiniowania miejsc, które pierwotnie miały służyć dorosłym.

„Ponieważ była bocznica i tam pociągi z Niemiec czy innych krajów zachodu przyjeżdżały, to te panie co sprzątały może celowo wyrzucały puszki po piwie przez okno, znaczy jak sprzątały, bo to może wiedziały, że tu ktoś zbiera. Koledzy chodzili i zbierali, a mi rodzice nie pozwolili i zabraniali zbierać, że to są śmiecie. Kolorowe były, a u nas nie było nic kolorowego, i kolorowe napisy niepolskie to było łał. Ustawiało się na tych meblościankach takie”.

Problem dostępności placów zabaw powraca w rozmowach z mieszkankami i mieszkańcami Grochowa, którzy w okolicy szukają miejsca do zabawy dla swoich dzieci. Place zabaw dzisiaj są, ale nie dla wszystkich.

„Prawdę mówiąc z rozrzewnieniem chodząc po osiedlu Ostrobramska patrzyłem na (…) place zabaw, na dwa przedszkola, na żłobek, na niedaleką szkołę. I myślałem sobie co jak co, pewne rzeczy w PRL-u nie działały, ale ten rodzaj planowania przestrzeni, jakiegoś takiego pakietu usługowo-edukacyjnego dla nowych osiedli było gwarantowane i to też dawało szanse harmonijnego rozwoju i przyjemnego w miarę życia. Zorientowaliśmy się poniewczasie już przeprowadziwszy się na Pułtuską, że nie mamy w odległości trzech minut żadnego placu zabaw. Więc jeśli coś, to syn nasz może sobie pokopać piłkę na wewnętrznym parkingu”.

„My mamy dwie minuty od naszego domu taki skwerek, na którym jest taki mały bardzo plac zabaw, ale zawsze w takiej bliskiej odległości. Oczywiście on by mógł być większy, ale jest tam piaskownica, jest zjeżdżalnia i jeszcze takie pomniejsze urządzenia. A kawałek dalej jest park, który całkowicie spełnia oczekiwania, bo w zasadzie są tam dwa place. Jest i przy jordanku i jest ten w samym parku. (…) A na pewno w jordanku się zmieniło, jakoś unowocześnione były (…)”.

„(…) ksiądz ma olbrzymi teren wokół, jak widziałem, wokół plebani, więc tam jest boisko czy nawet sadzik taki mały. Dzieci tam chodzą grać w piłkę i super, że to jest otwarte dla (…) dzieciaków”.

Sama szkoła (i przedszkole!) we wspomnieniach mieszkanek i mieszkańców Grochowa pojawiała się rzadko. Ta, która rysuje się z ich opowieści, jest raczej opowieścią o podziałach.

„(…) tam wszyscy z tej Dudziarskiej [osiedle Dudziarska – J.S.] idą tam na Boremlowską, a potem wszyscy z tej Boremlowskiej, a to jakieś wagary, a to coś. I to też czyniło ten plac Szembeka, że, wiesz, idziesz sobie, wiesz, kupujesz tam papierosy i tak dalej. Co, wiesz, dla takich smarków, to ich jeszcze bardziej nakręca”.

„Wszyscy uważali, że to jest szkoła taka [przy ulicy Boremlowskiej – J.S.], gdzie wszyscy z okien ławki, nie szanują nauczycieli, biją ich, że nauczyciele się boją. Zawsze była taka uważana. I zawsze tam ciąże, patologie. Ale teraz to się zmieniło. (…) Boremlowska się teraz bardzo otworzyła i ma wymiany międzynarodowe”.

„Słabo jest z edukacją. Te placówki, ponieważ ta dzielnica też nie jest najbogatszą dzielnicą, więc też jest dużo różnych ludzi i rzeczywiście jest tak, że te szkoły są przepełnione i mają jedne z najniższych notowań w Warszawie. (…) stoimy przed takim dylematem, czy go [syna – J.S.] posłać lokalnie do zerówki, czy go wozić”.

„I właściwie jak się patrzy na to, jak się zabudowuje, jak bezwzględnie deweloperzy wchodzą w tę przestrzeń zostawiając kawałek trawki, udając, że to jest teren zielony, to oczywiście ma się pretensje do miasta, że oni nie widzą tego, że nagle ni stąd, ni zowąd szkoła podstawowa ma jedenaście klas pierwszych, że działa na trzy zmiany, na boga, to widać, że komuś zabrakło jakiejkolwiek wyobraźni”.

„Jak puszczaliśmy go do przedszkola, to podjęliśmy taką lewicową, demokratyczną decyzję, że chcielibyśmy żeby miał kolegów na miejscu, różnych, żeby nie chować go w szklanej bańce. Bardzo tego żałujemy. Trafiliśmy naprawdę niefajnie”.

„(…) jedno przedszkole takie było i bardzo dobrze je wspominam. Łącznie z tym, że ono początkowo było w takiej willi w tych tutaj willach oficerskich, tutaj przy ulicy Płowce. I to było bardzo przyjemne miejsce. Później się jakoś przeniosło w inne miejsce, ale generalnie ta atmosfera kameralności była tam w tym przedszkolu”.

Po szkole nie można było pójść na lody („Wiesz, czego mi brakowało na placu Szembeka? Lodów. Tam nigdy nic nie było z lodami. Co było dość dziwne, jak jesteś mała i masz wszystko, a nie ma tam żadnych lodów”), ale ich brak nie powstrzymywał, co bardziej niecierpliwych, na pójście na wagary.

„Jak się tam wprowadziliśmy [na ulicę Sulejkowską – J.S.] to tam nie było telefonu. I to jeszcze były czasy, lata 90., kiedy to jeszcze był problem. Ja chodziłem do liceum i trochę wagarowałem. Rodzice się dowiedzieli o wagarach, dlatego że wieczorem kiedyś poszli na spacer i coś ich natchnęło, żeby pójść do wychowawczyni, ona miała telefon domowy. I tak się dowiedzieli. (…) Gdzieś dopiero po roku telefon udało się założyć, trzeba tam było gdzieś chodzić, jakieś kawki dawać paniom w komunikacji”.

Wagarowało się do dźwięków donośnych dzwonów kościoła „małpującego którąś z katedr francuskich” (Białoszewski 2009, s. 88) i przejeżdżających pociągów przeglądających się w pobliskich budynkach kolejarskich z „charakterystycznymi barierkami w kształcie litery »Y«”. Co odważniejsi mogli też usłyszeć dźwięki tłuczonych butelek. Ale to nocą. Wagary były jednak czasem świątecznym. Codzienność dorosłych i dzieci porządkował bazar.

„Pamiętam, że jak rodzice pracowali do 16, to zawsze od razu trzeba było iść na bazar, bo o 18 to (…) wszystko wybrane już i wszyscy już odjeżdżali”.

„I zawsze wszyscy mówili, żeby do 14 się wyrobić, bo po 14 są jeszcze te budy, ale tak naprawdę masz mniejszy wybór, bo ci wszyscy ludzie wybierali”.

„I pamiętam, że zawsze jadło się śniadanie, i pierwsze co, szło się na ten bazar”.

Ze wspomnień mieszkanek i mieszkańców Grochowa wynika, że bazar przy placu Szembeka wypadał lepiej niż ten przy rondzie Wiatraczna („zawsze tam [na plac Szembeka – J.S.] chodziłam na jakieś zakupy i w sumie tam zawsze był największy wybór”). Do pozytywnej oceny przestrzeni targowej przy placu Szembeka dochodzi kwestia jej dostępności, często nieoczywistej, bo zależnej od miejsca zamieszkania młodszych mieszkańców: 

„Jak z mamą chodziliśmy na zakupy, to albo pod Uniwersam albo tutaj. Wolałem chodzić tutaj, bo podjeżdżaliśmy tramwajem na przystanki, a tam szliśmy na piechotę, więc mi się za bardzo tam nie chciało”.

„Kiedyś to też nie było tych przystanków tutaj. Jak ktoś jechał na plac Szembeka, to zawsze jechało 123 całe pełne starszych pań i panów, zatrzymywał się tu i szedł cały tabun”.

Sama przestrzeń bazaru opisywana jest przez rozmówczynie i rozmówców jako przestrzeń im obca, bo skrojona na miarę dorosłych użytkowników. Z czasem, jak wynika z przywoływanych wspomnień, obrzeża bazaru zmieniły swój kształt i stały się bardziej atrakcyjne dla młodych ludzi.

„(…) przy wejściu, jak wchodziło się na ten duży plac, to pierwsze co, to z cztery, pięć stoisk ludzi, którzy mieli takie duże beczki z ogórkami, kapustą. Nie dało się przejść, bo ci ludzie stali w kolejkach. Ja pamiętam, że byłam mała i mama mi zawsze mówiła, że mam silniej się trzymać, bo to zawsze łatwiej, wiesz, w tym tłumie się zgubić. (…) Było małe przejście, ludzie się kłócili, że właśnie teraz ich kolej”.

„Plac Szembeka to było po prostu, powiedzmy, że przestrzeń dla dorosłych, czyli po prostu takie stricte kupowanie. Nie ma, że żadne dzieci udzielają się tam w jakiś sposób. No bo gdzie tam się udzielać, jak masz… No mi się wydaje, że plac Szembeka jest bardziej zacofany. Po prostu, to było stricte do handlu, dziękuję i koniec”.

„Pan przywoził ziemniaki na wozie, kilka takich wozów stało z końmi, to była końcówka lat ‘80”.

„A na tym bazarze no to co my mieliśmy tam robić jako młodzi ludzie. Teraz zrobili ten nowy budynek i tam bilard jest itd. Wcześniej była taka duża hala i tam były same sklepy, a jeszcze wcześniej było jedno takie wielkie pole i ludzie rozstawiali się z ciężarówkami. Jedno wielkie targowisko”.

„Pamiętam, że przychodziłem z mamą, rozkładaliśmy taką folię i sprzedawaliśmy ubrania [kupione na wycieczce do Turcji – J.S]. (…) To były takie czasy, że się sprzedawało, i to nie było jakieś obciachowe, tylko normalne”.

„Dziecko by się tam nie odnalazło, bo tam był tłum ludzi, ludzie się przepychali, były takie wąskie uliczki i tam było naprawdę dużo osób (…). Teraz mówi się, że jest dużo osób na święta, ale teraz to nie jest mimo wszystko tyle osób, co kiedyś. Tam trzeba było przeciskać się na siłę, tak jak nie wiem, na Stadionie Dziesięciolecia”.

„Pamiętam z takiego klimatu, że ciężko się w ogóle było przecisnąć ulicą [przy bazarze – J.S.]”.

Przeciskające się w tłumie, ocierające się o siebie, schylające do skrzynek z warzywami, wykładające ubrania na folii, wreszcie gubiące się ciała dzieci, zważywszy na ich niedopasowanie, bardzo intensywnie odczuwały przestrzeń bazaru. Była ona wroga i niebezpieczna, ale w równym stopniu jakoś przyciągająca. Innym takim miejscem była poczta przy placu Szembeka:

„To mi się kojarzy z ogromnymi kolejkami w sumie. Prawie tam nigdy nic nie można było załatwić, bo było tylu ludzi, tak mało osób [obsługujących – J.S.], taka mała przestrzeń. I nigdy tam nie można było usiąść, bo były tylko trzy ławki i, wiadomo, wszyscy siedzieli na tych parapetach”.

„[Mama – J.S.] wzięła mnie kiedyś przed świętami, bo tam [na poczcie – J.S.] było dużo… no tam się bawiłem, niewiele pomogłem… segregować trzeba było pocztówki. (…) jakieś takie przegródki były, ale podejrzewam, że się bardziej bawiłem”.

***

Miron Białoszewski pisał w Chamowie też tak: „Wydostałem się między kamieniczkami i chwastami na plac Szembeka. Zupełnie jakbym wdepnął do nieznanego miasta. Miasteczka. Rynek. Zielska dzikie. Szpalery. Dumny kościół” (Tamże, s. 110). Zielska dzikie z okolic placu Szembeka i ulicy Kawczej są dzisiaj systematycznie zastępowane betonem („rewitalizacja” placu Szembeka, nowe budownictwo apartamentowe), ale wciąż w tej palimpsestowej przestrzeni można się na nie natknąć. Mieszkanki i mieszkańcy Grochowa mówili nam o różnych – bo też zmieniających się w czasie – ulicach Kawczych i placach Szembeka. Ale w tej wielogłosowej opowieści o dzieciństwie na Grochowie jedno wydaje się wspólne: „Plac Szembeka zapamiętałem najwcześniej jako nazwę części świata. Na Szembeka to, na Szembeka tamto, przy Szembeka, za Szembeka… Jak jakiś środek wszechrzeczy” (Stasiuk 2012, s. 68).

Bibliografia:

Białoszewski Miron, 2009, Chamowo, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa.

Karpowicz Agnieszka, Pessel Włodzimierz Karol, Topo-grafie. Przestrzeń i literatura, w: Tętno pod tynkiem. Warszawa Mirona Białoszewskiego, Agnieszka Karpowicz, Piotr Kubkowski, Włodzimierz Karol Pessel, Igor Piotrowski (red.). Warszawa.

Stasiuk Andrzej 2012, Grochów, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec.

bursa escort bursa escort bursa escort bursa escort bursa escort bursa escort bursa escort alanya escort antalya escort eskişehir escort mersin escort alanya escort